W latach 1972 – 1984 Stanisław Lem i Ursula Le Guin prowadzili ze sobą korespondencję. Czasami wymieniali się listami częściej, a czasami rzadziej. Niekiedy Lem pisał bardziej szczerze, bo wysyłając listy z Berlina czy Wiednia wiedział, że nie przeczyta ich pracownik tajnych służb. Dziś wszystkie te listy w przekładzie Tomasza Lema i w opracowaniu Agnieszki Gajewskiej zostały wydane przez Wydawnictwo Literackie. Skąd ta dwunastoletnia wymiana listów, która w końcu przerodziła się w przyjaźń? I kim byli ich autorzy?
Ursula K. Le Guin (1929-2019) była autorką wielu dzieł zaliczanych do literatury fantasy i science fiction. Stworzyła cykle Ziemiomorze i Ekumena. W jej utworach jest wiele odniesień do antropologii kulturowej.
Stanisław Lem (1921-2006) był pisarzem, filozofem, futurologiem i krytykiem literackim. Wiele jego dzieł zalicza się do science fiction, chociaż on uważał się raczej za filozofa. Chyba najważniejszym przesłaniem jego książek jest pesymizm w odniesieniu do natury człowieka i przyszłości naszej cywilizacji.
Korespondencja zaczęła się od recenzji jednej z najbardziej znanych książek Ursuli Le Guin, Lewej ręki ciemności (pierwsze wydanie: 1969 r.). Recenzja ta, napisana przez Lema i zamieszczona w australijskim czasopiśmie „SF Commentary” była widać na tyle interesująca dla autorki, że postanowiła za nią osobiście podziękować. Polską wersję tej recenzji (mniej krytyczną niż „australijska”) można przeczytać w drugim tomie Fantastyki i Futurologii (Wydawnictwo Literackie, Wydanie III, 1989 r.).
Akcja powieści ma miejsce na planecie Gethen, której mieszkańcy, chociaż bardzo podobni do ludzi, nie mają stale zdefiniowanych płci. Płciowość objawia się tylko w okresie godowym, który ma miejsce co 26 dni. Stają się wtedy kobietami lub mężczyznami i łączą się w pary. Jest więc Lewa ręka ciemności chyba pierwszą pozycją literacką, w której świadomie wyeliminowano samookreślenie płci, czyli znany dziś z licznych wypowiedzi gender. Lem odpowiedział na list Le Guin minitraktatem filozoficznym, w którym powoływał się m.in. na prace jej ojca, znanego antropologa kultury Alfreda Luisa Kroebera (1876-1960). To w tym liście pada opinia, że Diuna Franka Herberta to „uproszczone, dziewiętnastowieczne arabsko-tureckie paradygmaty z drugiej ręki” (chyba trochę niesprawiedliwa?). Kolejne listy przynoszą ciekawe uwagi Lema na temat innych autorów SF i fantasy: i tak o książce Le Guin Czarnoksiężnik z archipelagu pisze, że jest to „krystalicznie czysta, przejrzysta opowieść (…), a ja nie mogę czytać nawet tak wybitnego twórcy jak Tolkien”. Le Guin odpowiada pochwałami pod adresem Niezwyciężonego („majstersztyk”) czy Rękopisu znalezionego w wannie („solidna dawka niewyczerpanej Lemowskiej inwencji”) i stwierdza, że „bohaterowie płynnie posługują się językiem Marthy Mitchell”. Jest to odniesienie do żony Johna Mitchella, ministra sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych w administracji prezydenta Nixona i jednego z protagonistów afery Watergate. Martha Mitchell ostrzegała opinię publiczną przed kryminalną aktywnością zorganizowanej grupy przestępczej, którą stanowili tzw. hydraulicy (plumbers), włamujący się do siedzib przeciwników politycznych (w tym do kompleksu Watergate w Waszyngtonie) na polecenie wysokiej rangi pracowników Białego Domu. Chociaż prawdziwe, jej ostrzeżenia zostały przypisane jej chorobie psychicznej. Takie wytłumaczenie zostało w 1988 r. nazwane „efektem Marthy Mitchell” (Martha Mitchell effect).
Autorzy wymieniają też w listach poglądy na temat innych pisarzy nurtu science fiction, przy czym (głównie ze strony Lema) raczej nie są to uwagi pozytywne. I tu przechodzimy do jednego z głównych tematów korespondencji, którym jest członkostwo Lema w Amerykańskim Stowarzyszeniu Pisarzy Science Fiction (The Science Fiction Writers of America, SFWA). Przyjęto go do tej organizacji w charakterze członka honorowego w 1972 r., ale po ukazaniu się w biuletynie „Forum” eseju Lema pod tytułem „Patrząc z góry na science fiction, czyli powieściopisarz o najgorszym pisarstwie świata”, w SFWA wybuchł spór, czy Lem może być członkiem honorowym, skoro w tym czasie jego książki ukazały się już na rynku amerykańskim (a członkiem zwyczajnym może zostać tylko pisarz, którego książki drukowano w USA). W końcu honorowe członkostwo odebrano mu pod pozorem, że statut SFWA czegoś takiego nie przewiduje (chociaż miał je J.R.R. Tolkien). Niektórzy, w tym Ursula Le Guin, odebrali to jako karanie za poglądy, na dodatek w kraju, który szczyci się wolnością słowa. Le Guin wystąpiła nawet z SFWA i odmówiła przyjęcia nagrody za nowelę Dziennik róży. Sprawa była skomplikowana, bo nałożyły się tu względy formalne, błędy w przekładach eseju Lema (z polskiego na niemiecki i z niemieckiego na angielski), urażone ambicje luminarzy amerykańskiej SF, a także znany nam dobrze paternalizm ludzi Zachodu wobec „wschodnich Europejczyków z komunistycznych krajów”. Nie jest to najbardziej budująca część listów, ale na pewno warta jest przeczytania.
Chyba najbardziej interesująca jest wymiana poglądów na temat przyszłości science fiction jako gatunku literackiego. Lem jest tu raczej sceptyczny, wskazując na braki w wykształceniu ogólnym wśród autorów tego gatunku. Dla niego odkrycia naukowe mają fundamentalne znaczenie, a literatura, która lekceważy podstawowe prawa nauki, jest bezwartościowa. Tak więc podstawą literatury SF jest jego zdaniem próba pokazania, jak technologie mogą wpływać na zmiany społeczne. Le Guin polemizowała z tym poglądem, wskazując że nauka wcale nie musi być w epicentrum fantastyki naukowej, bo magia może być jej odpowiednikiem. Zarówno nauka, jak i magia, użyte z niewłaściwy sposób, mogą doprowadzić do wielu nieszczęść, i właśnie jest najważniejszym przesłaniem literatury spekulatywnej (czyli dotyczącej alternatywnych światów). Lem w zasadzie się zgadzał, ale w eseju który ukazał się w „New Yorkerze” w 1984 r. skrytykował całą współczesną SF, pisząc że podstawy pod kierunek położyli Verne, Wells i Stapledon, nie wspominając nawet o Philipie K. Dicku i Ursuli Le Guin, co ta mu wytknęła w liście z 9.02.1984 r. („przypisujesz sobie autorytet Jehowy”). Lem tłumaczył, że był to rodzaj autobiografii i nie mógł wymienić pisarzy, których dzieła były mu nieznane, gdy był początkującym autorem (list z 2.04.1984 r.).
Niejako na marginesie tej dyskusji pokazane są zmagania Lema z polską cenzurą, co najlepiej widać na przykładzie Czarnoksiężnika z Archipelagu. Książka ta miała się ukazać w ramach cyklu „Stanisław Lem poleca” w przekładzie Stanisława Barańczaka, ale ten zaangażował się w działalność Komitetu Obrony Robotników i władze PRL uniemożliwiły druk nie tylko jego utworów, ale nawet jego przekładów. Lem protestował przeciw tym decyzjom, w wyniku czego zerwał współpracę z Wydawnictwem Literackim. Jest tu dużo kolorytu, który znamy z książki Wojciecha Orlińskiego Lem w PRL (Wydawnictwo Literackie 2021).
Jest jeszcze wiele ciekawych szczegółów, których część wymieniam poniżej.
Lem wspomina o śmierci Stanisława Ulama (1909-1984), urodzonego we Lwowie polskiego matematyka, który odegrał główną rolę w badaniach nad bombą wodorową. Obaj pisywali do siebie, ciekawe czy te listy kiedyś ukażą się drukiem?
Tytuł, „I mów, że moja chwała z przyjaciół się bierze”, jest cytatem z wiersza Williama Butlera Yeatsa Ponowna wizyta w galerii miejskiej w Dublinie (przekład Tomasz Wyżyński). Ursula Le Guin użyła go w liście z 13.10.1977 r.
Mnie osobiście podobają się liczne anegdoty, których nie znałem. Np. Lem pisze, że przebywa w Berlinie (Zachodnim) na zaproszenie niemieckich profesorów, którzy wprawdzie nie czytali jego książek, ale bardzo się ucieszyli, że kupił nowego mercedesa (list z 25.05.1977 r.).
W latach 80, kiedy Lemowie mieszkali w Wiedniu, Ursula le Guin zachęcała Lema do przyjazdu do USA w charakterze wykładowcy gościnnego. W grę wchodził Uniwersytet Columbii w Nowym Jorku czy Uniwersytet Stanowy w Portland. Lem w zasadzie nie oponował, ale uważał że najpierw Tomasz (jego syn) musi ukończyć międzynarodową szkołę w Wiedniu. W liście z 13.05.1984 r. skarżąc się na stan zdrowia napisał, że „najlepszym lekiem byłoby polepszenie sytuacji na świecie, bardzo teraz ponurej. Ale to oczywiście zakrawałoby na cud”. Ciekawe, co powiedziałby dziś?
Książka jest bardzo starannie wydana. Na ilustracjach możemy zobaczyć oryginały niektórych listów i przekonać się na własne oczy, jak zręcznie Lem władał językiem angielskim (mimo że nigdy się go nie uczył). Wszystko perfekcyjnie opracowała i opatrzyła przypisami Agnieszka Gajewska, autorka biografii Lema (Wypędzony z Wysokiego Zamku) i przejmującej opowieści o życiu Lema w okupowanym Lwowie (Zagłada i gwiazdy).
Szkoda, że autorzy nie pokusili się o wydanie wersji dwujęzycznej – w końcu to korespondencja dwojga pisarzy, dobór słów i zwrotów ma znaczenie. Boże broń nie krytykuję tutaj umiejętności translatorskich Tomasza Lema (nawet nie mogłabym, bo książki jeszcze nie przeczytałam – choć przeczytam koniecznie!), ale aż coś piszczy we mnie, żeby zobaczyć, co „tak naprawdę” do siebie nawzajem napisali…
Kilka listów można przeczytać w oryginale, ale faktycznie chciałoby się więcej. Może w drugim wydaniu?
No nie wiem. Może dla badaczy i ciekawskich, ja nie jestem ciekaw białych plam, skreśleń i wpadek językowych.
Dokładnie. Język polski Lema to duży temat – tu oczywiście nie ma w polskim wydaniu problemu. Ursula LeGuin jednak także operowała językiem a nie tylko fabułą. „True names” – podstawa świata Ziemiomorza – mają też odniesienie na poziomie „meta” do całości je pisarstwa, to bardzo trudno oddać w tłumaczeniu. Tu aż się prosi o dygresję o symetrycznych rolach Barańczaka i Kandela.
„Listy w oryginale” to nie wydumka dla badaczy akademickich, to może być absolutnie niezbędne żeby zrozumieć co oni naprawdę pisali.