Niemieccy specjaliści na wyspie Gorodomlia pracowali pilnie, ale wyglądało na to, że Sowieci nie chcą korzystać z owoców ich działalności. Czy jednak tak było w istocie? A może po prostu Rosja nie może się przyznać do prawdziwego wkładu byłych nazistów w swój sztandarowy przemysł?
Ekipa Gröttrupa, zamknięta na podmokłej, pozbawionej zdrowej wody wyspie Gorodomlia nie była jedyną grupą niemieckich rakietowców, pracującą ku chwale towarzysza Stalina. Wewnątrz tej grupy funkcjonowała ekipa konstruktorów doktora Quessela, zajmująca się projektowaniem nie rakiet balistycznych, ale przeciwlotniczych na bazie nazistowskich Wasserfall i Schmetterling – jednakże bez układów naprowadzania, którymi zajmowali się inni Niemcy z osobnego ośrodka badawczego. O ich działalności nie wiemy praktycznie nic – po prostu genialni sowieccy inżynierowie sami z siebie stworzyli rakiety przeciwlotnicze, nie mając w tej mierze żadnego doświadczenia.
Gdzieś działali jeszcze specjaliści od rakietowej broni przeciwpancernej, od rakiet powietrze-powietrze, a także powietrze-ziemia i powietrze-woda, ale o ich osiągnięciach nikt jeszcze nie odważył się napisać. Bardzo ciekawy jest wątek biura konstrukcyjnego Henschla spod Berlina, które w całości wywieziono do ZSRR – kierowany pocisk przeciwokrętowy Hs-293 mógł być praktycznie od razu wytwarzany na wschodzie, zabrano bowiem absolutnie wszystko z zakładu produkcyjnego; z Nordhausen i innych lokalizacji zabrano kompletne pociski V-1 i części do nich, a także – podobnie jak w przypadku Henschla – zapewne także i specjalistów. W sumie w ZSRR być może pracowało nawet 400 niemieckich ekspertów od rakiet na paliwo ciekłe, stałe i pocisków kierowanych, ale jedyne ślady tej liczby znajdują się w raportach CIA, powstałych w latach 50. po powrocie części Niemców na Zachód. Do owych słabo znanych programów badawczo-rozwojowych powrócę niebawem, ale teraz przyjrzymy się jeszcze raz teamowi Gröttrupa.
Korolow podobno raz się przyznał do korzystania z niemieckiego wkładu przy projekcie R-2 – nie ulega jednak wątpliwości, że Niemcy wprowadzali do projektów innowacje, o których myśleli jeszcze w Peenemünde, a on z nich korzystał, szybko uzupełniając braki w wiedzy. Jedną z innowacji była głowica bojowa, która oddzielała się od korpusu rakiety w końcowej fazie lotu – uwolnienie się od ulegającego zniekształceniom korpusu poprawiało celność. Niemcy zaplanowali też wersję dwustopniową rakiety G-1/R-10. Wszystkie wyniki ich prac były zabierane przez Sowietów z Podlipek, a Moskwa przekazywała Gröttrupowi, że z nich nie korzystano. Niemcy pracowali prawdopodobnie także nad projektami R-11 i R-13, a także nad R-15, zleconą przez Stalina hybrydą V-1 i V-2, ale ostatnim kompletnym projektem zespołu z wyspy stała się rakieta G-4, znana również jako R-14. Projekt był tak ważny dla Moskwy, że z Ustinowem przyjechał na wyspę Gorodomlia sam Korolow, normalnie wrogo usposobiony do Niemców, którzy nie tylko wszystkiego go nauczyli, ale także regularnie dostarczali mu wyniki swojej mozolnej pracy. Ten sam Korolow, przypomnę, nienawidził Głuszki, który formalnie odpowiadał za silniki jego rakiet oraz Czełomieja, który przerabiając pociski V-1 budował sobie niszę w sowieckim przemyśle zbrojeniowym. O tym ostatnim jeszcze opowiem.
G-4 w takiej formie, w jakiej zaprojektował ją zespół Gröttrupa, nie trafiła do produkcji, co wygląda z pozoru na potwierdzenie tezy rosyjskich historyków, że w zasadzie pobyt niemieckich specjalistów rakietowych w ZSRR był niepotrzebny. A jak było naprawdę? W konstrukcji rakiety R-14 znalazło się wiele rozwiązań, które potem zaczęły obowiązywać w całym sowieckim programie budowy rakiet balistycznych: paliwo alkoholowe zastąpiono naftą, cały silnik rakietowy mógł przechylać się o kilka stopni celem zmiany wektora ciągu, stożek na szczycie rakiety miał dokładnie ten sam zoptymalizowany kształt, który Niemcy dopracowali w tunelu aerodynamicznym na wyspie Gorodomlia, między stopniami rakiety znalazły się pierścienie stabilizujące, rakietę dostosowano do odpalania z podziemnych silosów, podobnych koncepcyjnie do tych, które Niemcy zbudowali w czasie wojny na przykład w Mimoyecques… Notabene silniki z niemieckich rakiet przeciwlotniczych Wasserfall produkowano w ZSRR seryjnie i stosowano jako napęd dla kilku typów pocisków.
Rakieta R-5, projektowana rzekomo przez Korolowa w latach 1951-1952 i testowana w roku 1953, która od 1956 roku w wersji R-5M stała się pierwszym seryjnym sowieckim pociskiem rakietowym z głowicą termojądrową, wywodzi się w prostej linii od hitlerowskiej A-4 – co ciekawe, większość Niemców z sowieckiego programu rakietowego wróciła do Niemiec dopiero w latach 1952-53, a niektórzy podobno dopiero w 1956 roku. Tych rakiet dotyczył tzw. “kryzys kubański”. Dalszym ogniwem rozwojowym sowieckiej balistycznej broni rakietowej była rakieta R-7, zwana “Siemiorką”, która z kolei została fundamentem długiego typoszeregu sowieckich i rosyjskich rakiet (Wostok, Woschod, Sojuz), które de facto produkowane są do dzisiaj. Uważne oko znajdzie w nich ślady oryginalnych pomysłów ekipy z wyspy Gorodomlia.
Przypomnijmy, że rozkaz Stalina z roku 1947, nakazujący stworzenie rakiety międzykontynentalnej, był impulsem dla intensyfikacji pracy teamu Gröttrupa. Dekret Rady Ministrów ZSRR z 1953 roku z kolei precyzyjniej opisywał zamówienie na balistyczny pocisk rakietowy z głowicą termojądrową, o zasięgu międzykontynentalnym. Zanim opowiem pokrótce o innych obszarach niemieckiego wkładu w sowiecki program rakietowy, wspomnijmy dalsze losy Helmuta Gröttrupa – człowieka przyzwoitego dla swoich podwładnych i bardzo odważnego w kontaktach z Sowietami. Jak wspominała jego małżonka, na wyspę Gorodomlia pojechał z pierwszą grupą inżynierów ze swojego zespołu, wiedząc, jak straszne zastanie tam warunki, albowiem wierzył, że przełożony nie powinien wysyłać podwładnych w miejsce, przed którym sam się wzbrania.
Gröttrup wrócił na ziemię niemiecką w roku 1953, przy czym ostatnie lata w ZSRR były trudne – przestał być szefem zespołu, jego miejsce zajęli koledzy chętniej podlizujący się kremlowskim mocodawcom. Gdy uciekł z NRD do Kolonii, był drobiazgowo przesłuchiwany przez CIA i MI6, którym udzielił wyjątkowo wartościowych informacji. Odmówił pracy w amerykańskim programie kosmicznym, za co nagrodzono go brakiem pracy i perspektyw. Ten pomysłowy i ogromnie pracowity człowiek nie poddał się jednak i zaczął w 1954 roku pracę w firmie elektronicznej Lorenz w Pforzheim, gdzie opracował pierwszy w zachodnich Niemczech tranzystorowy system przetwarzania danych. W 1956 roku wraz z Karlem Steinbuchem opracował “Informatik-Anlage”, urządzenie do automatycznego przetwarzania zamówień dla słynnego domu sprzedaży wysyłkowej Quelle – wówczas też dwaj panowie stworzyli termin “Informatik”, który wszedł do praktyki językowej wielu krajów.
Później założył własną firmę i nadal działał w dziedzinie automatyzacji i informatyki. W 1966 roku opatentował przełącznik, umożliwiający uruchamianie dystrybutora paliwa przy samodzielnym tankowaniu. Najciekawsze rzeczy zrobił jednak w kolejnych latach. Rok 1967 przyniósł zachodnioniemiecki patent DE1574074 na układ scalony, zatopiony w plastikowym nośniku, umożliwiający odporną na zakłócenia i fałszowanie formę identyfikacji tożsamości. Wraz z dodatkowym patentem DE1574075 z 1971, opisującym bezdotykową łączność indukcyjną, to właśnie Helmut Gröttrup stworzył podwaliny dla istnienia kart identyfikacyjnych RFID (hotelowych, bankowych) oraz łączności urządzeń elektronicznych NFC. Potem zaprojektował i zbudował urządzenie do rozpoznawania banknotów, odróżniające fałszywe od prawdziwych, które trafiło do produkcji. Zatem dziś wchodzimy do biura, skanując kartę identyfikacyjną, zasilamy konto we wpłatomacie, płacimy bezdotykowo za kawę i przesyłamy znajomemu na telefon, znajdujący się obok naszego, zdjęcia z wakacji dzięki niemieckiemu naukowcowi, który pomógł Sowietom zbudować broń rakietową i polecieć w kosmos. Gröttrup odszedł na emeryturę w roku 1980 i zmarł rok później. Warto przypomnieć, że w 1944 roku spędził w więzieniu Gestapo dwa tygodnie po donosie przyjaciółki jednego z kolegów – miał wyrażać defetystyczne poglądy, bo przy kolacji wyraził żal, że w Peenemünde nie projektują statku kosmicznego. W 1945 nie wyjechał do USA, bo nie miał zamiaru zostawić rodziny w Niemczech. Pozostaje fascynującą postacią do dziś.
Losy niektórych niemieckich naukowców z dziedziny budowy rakiet są skomplikowane i zaskakujące. Na przykład Fritz Karl Preikschat, który w latach 1946-1952 kierował na wyspie Gorodomlia laboratorium wysokich częstotliwości jako podwładny Gröttrupa, został zabrany do ZSRR bez rodziny. Zobaczył ją dopiero po powrocie na ziemię niemiecką, po tym, jak przeszedł z Berlina Wschodniego do sektora amerykańskiego i po przesłuchaniach przez oficerów wywiadu USA i Organizacji Gehlena. Dla Amerykanów opracował 114-stronicowy raport na temat opracowanego przez siebie w ZSRR mikrofalowego systemu kierowania rakietami; na sowieckiej ziemi zaprojektował układ sześciu anten radarowych do śledzenia rakiet, zbudowany w 1960 według jego projektu przez Sowietów, z ośmioma 15-metrowej średnicy antenami, jako obiekt Pluton na Krymie – był wykorzystywany w początkach radzieckiego programu kosmicznego.
W latach 1952-54 opatentował drukarkę mozaikową dla telexu, rozwiniętą potem w USA m.in. do postaci przenośnego faksu. Wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie najpierw pracował jako główny naukowiec laboratorium fizyki stosowanej Uniwersytetu Johns Hopkins, tworząc systemy przekaźnikowej łączności satelitarnej. Do 1970 roku zatrudniony był głównie w dziale militarnym Boeinga, gdzie m.in. opracował własny system lądowania samolotów bez widzialności ziemi. Jakby tego było mało, opatentował czujnik wilgotności pulpy drzewnej oraz, w 1982 roku, system odzyskiwania energii w samochodzie elektrycznym podczas hamowania (Toyota Prius z napędem hybrydowym weszła do sprzedaży w USA na miesiąc po wygaśnięciu patentu). Ostatnim projektem Preikschata, który wykonał z synem, był nowatorski mikroskop do badań struktur krystalicznych, stosowany w przemyśle chemicznym.
Erich Apel był inny. Należy go określić jako cynicznego oportunistę, choć nie jest postacią jednoznaczną. W Peenemünde pracował nad układami hydraulicznymi rakiet. Pod koniec wojny przeniesiono go do Linke-Hoffmann-Werke w Breslau (Wrocławiu), gdzie wytwarzano podzespoły dla V-2, a potem do Kleinbodungen. Podczas operacji Osoawiachim zabrano go do ZSRR wbrew jego woli, ale na miejscu zintegrował się z zespołem Gröttrupa i skutecznie udawał, że został komunistą. Na miejscu poślubił Christę Metzner, córkę przebywającego w ZSRR inżyniera z zakładów lotniczych Arado (co oznacza, że wbrew innym publikacjom ekipa z Arado trafiła do imperium sowieckiego i co wyjaśnia genezę takich samolotów jak Ił-28) i poślubił ją na wyspie Gorodomlia. Po powrocie na teren Niemiec pozostał w NRD i zajmował w strukturach tego marionetkowego państwa coraz wyższe stanowiska, do stanowiska ministra w komisji planowania włącznie (kierowała ona de facto całą gospodarką wschodnich Niemiec). Apel był jednym z towarzyszy, którym Ulbricht nakazał wprowadzenie takich form planowej gospodarki, by obywatele NRD spożywać mogli więcej mięsa i masła niż Niemcy w NRF – oczywiście wizja prześcignięcia przemysłu i dobrobytu Niemiec Zachodnich nosiła cechy totalnej utopii. W 1965 roku Apel zastrzelił się w Moskwie podczas wizyty, której celem było podpisanie nowej umowy gospodarczej z ZSRR.
Jaki jeszcze wkład, poza pracami ekipy Gröttrupa, wnieśli do sowieckiego przemysłu rakietowego niemieccy specjaliści? Zespół Niemców, przywiezionych siłą do ZSRR, pracował w Leningradzie nad projektem “Komet” – chodziło o rakietowy pocisk przeciwokrętowy powietrze-woda. Zbudowano kilka prototypów w różnych wariantach i przebadano je. Zespół zakończył pracę w roku 1951, uważa się jednak, że większość konstrukcji sowieckich pocisków przeciwokrętowych ma korzenie w jego działalności.
Co najmniej 50 sztuk przeciwlotniczych pocisków rakietowych Schmetterling zbudowali Niemcy po wojnie w Berlinie; zabrano je do ZSRR, gdzie poddano je próbom, podobno zakończonym wynikiem “zadowalającym”. Drugim pociskiem przeciwlotniczym był Wasserfall; próby tych rakiet, powstałych w Podlipkach, prowadzono w latach 1949-1951. Niemcy, jeszcze podczas działań wojennych, zaprojektowali i zbudowali dwa systemy naprowadzania tych rakiet, radarowy i wykorzystujący podczerwień. Obydwa przebadano w ZSRR. Silnik rakiety Wasserfall produkowano seryjnie w ZSRR i stosowano w dwóch podtypach rakiety balistycznej, zaś pierwszy sowiecki pocisk rakietowy ziemia-powietrze, oznaczony przez NATO jako SA-1, nosi znamiona podobieństwa do hitlerowskiej rakiety przeciwlotniczej.
Ciekawe były prace nad projektem “Messina”, obejmującym sprawdzone w Peenemünde rozwiązania telemetrii – dane z rakiet płynęły do stacji naziemnej 16 kanałami. System ten zrekonstruowano w ZSRR, gdzie, już jako “sowiecki” system Don wyprodukowano w liczbie co najmniej 50 egzemplarzy i stosowano we wczesnej fazie radzieckiego programu rakietowego. Po raz pierwszy niemieckiego systemu telemetrycznego użyto w 1947 roku podczas odpaleń V-2 na poligonie Kapustin Jar.
Niemcy w ZSRR pracowali także nad innymi projektami, które miały bezpośredni związek z techniką rakietową. Wśród nich znalazł się system mikrofalowego przesyłu danych w technice multipleksowej, system optycznego śledzenia i sterowania lotem rakiety w środkowej fazie lotu zwany “Burgund”, dwa inne systemy zdalnego sterowania “Mosel” i “Darmstadt”, stół wibracyjny do laboratoryjnych badań odporności elektroniki na wstrząsy, system telewizyjnego kierowania lotem pocisków “Tonne” (w czasie wojny użyty w pociskach Fritz-X i Hs-293), pociski rakietowe obrony wybrzeża i cyfrowy komputer (podobno prototyp uruchomiono w 1953 roku). Budowali dla sowieckich gospodarzy także nowe typy lamp elektronowych, przyrządy pomiarowe do badań rakiet tudzież przyrządy nawigacyjne. Na temat tych obszarów badań wiemy nadal bardzo mało. Szczątkowa wiedza pochodzi z odtajnionych źródeł wywiadowczych.
Pozostaje jeszcze OKB-52 Władimira Nikołajewicza Czełomieja. Ten urodzony w Siedlcach, w guberni lubelskiej, w 1914 roku Ukrainiec, zdobył dyplom inżyniera w Kijowie i w 1944 roku, nie wiadomo dlaczego, akurat jemu zlecono odtworzenie z egzemplarzy V-1, znalezionych na zajmowanych przez Armię Czerwoną ziem polskich, identycznego pocisku i przygotowanie go do produkcji. Co najkomiczniejsze, jego oficjalne biografie, pełne luk i niespójne, nadal twierdzą, że to on “wynalazł” odrzutowy silnik pulsacyjny. To oczywiście totalna bzdura, koncepcje takiego silnika pojawiały się już w XIX wieku, zaś patent na użyteczny silnik pulsacyjny uzyskał niemiecki inżynier Paul Schmidt już w 1930 roku. Czełomiej jednak, podobnie jak Korolow i Głuszko, znajduje się w putinowskim panteonie rakietowych świętych, zatem nikt głośno nie powie, że jego pocisk Ch-10 to po prostu V-1, do którego później dodał drugi silnik pulsacyjny. Żadne źródła nie odważyły się dotąd wspomnieć o tym, że przecież na terenie Niemiec zdobyto liczne pociski V-1, ich elementy składowe, silniki pulsacyjne Argus (choćby w tym samym Nordhausen, z którego zabrano linię produkcyjną V-2), a także pozyskano i zabrano do ZSRR specjalistów, którzy znali tę tematykę i, tak jak grupa Gröttrupa, mogli wyszkolić całe pokolenie sowieckich inżynierów.
Fakty są takie, że dziwnym zbiegiem okoliczności znaczenie Czełomieja wzrosło wtedy, gdy przebywał w Niemczech tuż po zakończeniu wojny, niewątpliwie zbierając dokumentację, sprzęt i ludzi – choć oficjalnie wszystko osiągnął samodzielnie. Jest zwyczajnie niemożliwe, aby jego biuro konstrukcyjne, pełne niemieckiego sprzętu, niemieckich pocisków i niemieckich podzespołów jako jedyne w ZSRR nie skorzystało z tysięcy ludzi, przywiezionych pociągami w eskorcie wiernych Stalinowi czekistów.
Czełomiej stał się konkurentem Korolowa w wyścigu o względy władzy na Kremlu. Skrzętnie wykorzystał nienawiść Korolowa do donosiciela Głuszki i częściowo wygrał współzawodnictwo dotyczące budowy rakiety, mającej zabrać kosmonautów na Księżyc. W tym celu nawet zatrudnił syna Chruszczowa. Biuro Czełomieja skonstruowało liczne balistyczne pociski bojowe, pociski samosterujące, rakietowe pociski bojowe dla okrętów podwodnych i nawodnych, satelitarny system niszczenia obcych satelitów, samoloty/promy kosmiczne oraz kilka typów rakiet-nosicieli satelitów tudzież kosmiczną stację orbitalną. Można wierzyć, że z podlizującego się przełożonym, pozbawionego znaczenia inżyniera z lat 40. nagle stał się czołową postacią radzieckiego programu rakietowego i kosmicznego dzięki własnemu geniuszowi, ale logika na to nie wskazuje.
Oficjalna historia ZSRR nadal prześlizguje się po udziale hitlerowskich specjalistów w budowie przemysłu rakietowego i kosmicznego, umniejszając ich osiągnięcia i pomijając fakt, że wyszkolili setki, jeśli nie tysiące sowieckich specjalistów, którzy mogli dzięki temu unieść ciężar pracy w tej dziedzinie. Najlepszym dowodem na to, jak ważny był wkład Niemców, jest kariera Dmitrija Ustinowa, sowieckiego inżyniera, generała (potem marszałka), odpowiedzialnego za program rakietowy Stalina. Ustinowowi podlegały wszystkie aspekty projektowania, badania i produkcji rakiet bojowych. Gdyby utrzymywanie do 1953 roku w ZSRR pokaźnego kontyngentu Niemców miało rzeczywiście tak nikłe znaczenie, gdyby rzeczywiście okazali się oni bezużyteczni, Ustinow zostałby rozstrzelany – a przecież jego awansowano. Stał się jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Związku Sowieckim, a ministrem obrony ZSRR u boku Breżniewa pozostał aż do swojej śmierci w 1984 roku.
Putinowska Rosja wciąż chwali się rzekomo niezależnie stworzonym przemysłem rakietowo-kosmicznym, umacniając solidny, propagandowy mit. Nie zmienia to faktu, że słynny “Scud”, czyli pocisk rakietowy R-17, tak chętnie używany i rozwijany przez Irak, Iran, Huti w Jemenie, Chiny czy Koreę Północną to nadal wersja rozwojowa poczciwej V-2 z Peenemünde. Przed śladami niemieckimi w sowieckiej technice rakietowej uciec się bowiem nie da.
cdn.