Równocześnie toczyło się kilka procesów. Po pierwsze szykowano próbne odpalenia rakiet V-2, po drugie przygotowywano seryjną produkcję hitlerowskiej rakiety w niemal niezmienionej postaci, po trzecie zaś ulepszano ją, aby jak najszybciej uruchomić masowe wytwarzanie wersji o większej celności i zwiększonym zasięgu. Oczywiście dla obrony kochającego pokój Związku Radzieckiego przed licznymi wrogami, chcącymi wydrzeć ludowi pracującemu jego bezcenne wynalazki.
W poprzednim odcinku cyklu opowiadałem o przymusowej przeprowadzce niemieckich specjalistów rakietowych do ZSRR: https://eksperymentmyslowy.pl/2024/03/23/wspolnota-czerwieni-cz-55/.
Zaczęto od wystrzeliwania rakiet zbudowanych w Niemczech w Nordhausen, bądź zmontowanych w NII-88 z elementów z Niemiec przywiezionych. Wszystkie prace montażowe i przygotowawcze wykonali wywiezieni do ZSRR niemieccy specjaliści. Jako miejsce prób wybrano poligon Kapustin Jar (notabene używany do dziś do szkoleń wojsk rakietowych) i próby rozpoczęto tam w początkach 1947 roku. Odpalono 11 rakiet, z których pięć trafiło w cel. W kwietniu tego samego roku Stalin podpisał rozkaz, według którego miano rozpocząć seryjną produkcję sowieckiej kopii rakiety A-4.
Tymczasem sowieccy konstruktorzy – którzy według oficjalnej historii wcale tego nie potrzebowali, bo sami wszystko wiedzieli lepiej – przy współudziale Niemców tworzyli sowiecki wariant V-2, czyli rakietę o mówiącej wszystko nazwie R-1. Była to pierwsza poważna rakieta bojowa na paliwo ciekłe, która miała być produkowana seryjnie w ZSRR. Napędzać ją miała sowiecka wersja niemieckiego silnika, ochrzczona mianem RD-100 i rzekomo zaprojektowana przez tego samego Głuszkę, który przed wojną załatwił Korolowowi długie wakacje z utratą zdrowia. Oczywiście tak jak w przypadku samego Korolowa, kwestia konstruktorskiej samodzielności sowieckiego inżyniera, manifestującej się już w roku 1946, jest mocno wątpliwa – w latach 30. budował wraz z przyjacielem szybowce z silniczkami rakietowymi i tyle. To tak, jakby powiedzieć, że ktoś, kto umiał wkręcić żarówkę, zaprojektował od zera komputer – bo i on jest na prąd. Było po prostu tak, że Niemcy biedzili się nad zastosowaniem kiepskich, tandetnych, sowieckich materiałów w silniku, a Głuszko ich poganiał. Gloryfikacja Głuszki jest nieodzownym elementem putinowskiej propagandy, albowiem jego imię noszą zakłady Energomasz, produkujące dziś silniki rakietowe.
W projektowaniu R-1 i przygotowaniu jej do produkcji brało udział 13 instytutów naukowych i 35 zakładów przemysłowych. Trzeba wspomnieć, że gdy duże grupy Niemców dotarły do ZSRR w 1946 roku, stwierdziły one zgodnie, że pod względem rozwoju technologicznego kraj Stalina znajduje się 15 lat za Trzecią Rzeszą. Mieli rację. Dopóki testowane w latach 1948-50 prototypy rakiety R-1 budowano rękami Niemców w zakładzie NII-88, latały. Produkcja seryjna w zakładzie w Dniepropietrowsku rozpoczynała się w takich mękach, że osobiście zainterweniował tam Beria, oczywiście grożąc ludziom i żądając, aby silniki produkowano już za dwa miesiące, podczas gdy przerażony miejscowy inżynier tłumaczył mu, że potrzeba na to co najmniej ośmiu. W grudniu 1950 roku rakiety R-1 weszły na wyposażenie pierwszej jednostki bojowej, 23. brygady artylerii rakietowej, jednakże dopiero od 1952 roku były produkowane w Dniepropietrowsku – wcześniej wyłącznie w NII-88 (jeszcze w 1952 roku wytwarzano tam podzespoły dla Dniepropietrowska). Pocisk R-1 nie był bronią idealną – odchyłkę celności nadal mierzyło się w kilometrach, a przygotowanie rakiety do wystrzelenia zajmowało sześć godzin; jasne jest zatem, że nie był to środek bojowy służący do obrony…
Wprowadzanie R-1 do uzbrojenia Armii Radzieckiej nie obyło się bez kłopotów: okazało się na przykład, że gryzonie obżerają się izolacją przewodów elektrycznych, znajdujących się w korpusie rakiety. Nadto sowieckim generałom nie podobało się, że jednym ze składników paliwa R-1 jest alkohol: jak dowodzić żołnierzami, którzy mają dostęp do setek litrów tego płynu? W służbie rakieta R-1 została zastąpiona przez jej wersję rozwojową, R-2, która pozostała w jednostkach bojowych do 1962 roku. Prowadzono prace także nad sowiecką wersją niemieckiego podwodnego stanowiska startowego, holowanego przez okręt podwodny, ale podobno je zarzucono. W 1949 roku z powodzeniem wystrzelono wariant R-1 z oddzielaną w locie głowicą bojową, wykorzystywano też te rakiety do badań geofizycznych. Pierwszymi zwierzętami, wysyłanymi przez ZSRR rakietami R-1 na granicę kosmosu, były psy – początkowo wszystkie ginęły, ale w 1951 roku powiodła się próba lotu balistycznego psów, połączonego z lądowaniem ich kabiny na spadochronie.
Jeszcze w 1946 roku rozpoczęto prace nad następcą R-1, rakietą nazwaną później R-2. Część rosyjskich źródeł przypisuje jej skonstruowanie w całości duetowi Korolow-Głuszko, inne zaś przyznają, że prace projektowe wykonali Niemcy. Efekt robił wrażenie – masa ładunku bojowego pozostała taka sama, ale zasięg pocisku zwiększono dwukrotnie. Aby nie umniejszać chwały sowieckich konstruktorów, przyjęło się pisać, że podczas procesu projektowania rakieta R-2 konkurowała z projektem G-1, przygotowanym w całości przez zespół Gröttrupa, tak jakby wkład byłych nazistów w R-2 nie istniał wcale. G-1 była rakietą bardziej nowatorską, ładunek użyteczny był trzykrotnie większy niż w V-2, Niemcy skrócili także czas przygotowania do startu. Sowieckie dowództwo wybrało jednak prostszą w produkcji rakietę R-2, ale i tak na pierwszych dwanaście odpaleń prototypów w roku 1950 nie powiodło się żadne. W 1957 roku licencję na produkcję oraz egzemplarze demonstracyjne przekazano do komunistycznych Chin, gdzie rakieta R-2 była produkowana jako Dongfeng 1.
Zanim przejdziemy dalej, szukając dziedzictwa ekipy Gröttrupa w późniejszych rakietowych konstrukcjach ZSRR, musimy cofnąć się na bagnistą wyspę na jeziorze położonym kilkaset kilometrów od Moskwy. Wyspa Gorodomlia na jeziorze Seliger, na którą początkowo wywieziono tylko część Niemców, stała się domem całego zespołu projektowego Helmuta Gröttrupa. Lokalizacja sławnego klasztoru, założonego w XVI wieku, sprzyjała zachowaniu tajemnicy. Już w latach 30. znajdował się tu tajny ośrodek badawczy. Czym się zajmował? Oficjalnie tworzeniem szczepionki przeciwko tzw. bostonce (HFMD), nieoficjalnie zaś tworzeniem broni biologicznej, w tym hodowli wirusa bostonki właśnie, a także bakterii trądu, dżumy i tularemii. Wyspę połączono ze stałym lądem podwodnym kablem telefonicznym.
Gdy dotarł tam Gröttrup, warunki życia i pracy były skandaliczne. I znów wysoko wykwalifikowani naukowcy musieli zakasać rękawy, naprawiać instalacje w budynkach, w tym stację pomp, tak, aby doprowadzić do budynków mieszkalnych i roboczych wodę bieżącą. Zbudowali genialny w swej prostocie system odwadniający. Pilnujący Niemców Sowieci nie rozumieli, dlaczego przybyszom nie odpowiadają warunki bytowe – przecież były normalne, a nawet lepsze od tych, do których człowiek radziecki był przyzwyczajony. Niemcy starali się uczynić wyspę miejscem bardziej przyjaznym. Założyli ogród warzywny (żywności brakowało, podobnie jak np. papieru toaletowego, aż do końca pobytu ludzi Gröttrupa w ZSRR), posadzili kwiaty, posprzątali teren, zbudowali „klub”. W tym ostatnim miał próby zespół muzyczny złożony z Niemców i teatrzyk amatorski. Idylla, prawda?
Nie za bardzo. Najgorzej opłacanych Niemców nie było stać na żywność z targu w najbliższym miasteczku Ostaszkowo, sklepik na wyspie oferował tylko chleb, suchary i czasem masło, a zakładowa stołówka tylko monotonną kuchnię sowiecką (barszcz itp.). Żonom pozwalano raz na dwa tygodnie opuścić otoczoną zasiekami z drutu kolczastego wyspę i jej uzbrojonych wartowników, i udać się na ów targ (na którym miejscowi podnosili ceny na widok Niemców). Brakowało pomieszczeń mieszkalnych, istniało tylko 12 domów, więc Niemców zakwaterowano po sowiecku – trzyosobowa rodzina mieszkała w jednym pokoju, dwupokojowe mieszkanie zajmowały dwie rodziny, jedna kuchnia przypadała na sześć rodzin. Kłótnie, intrygi i spory były na porządku dziennym. W dodatku przebywanie na odizolowanej wyspie nie sprzyjało zdrowiu psychicznemu – Irmgard Gröttrup wspominała, że wciąż czuła „klaustrofobiczną panikę”.
Złudzenie pobytu w prawdziwej niemieckiej wiosce burzyło spore popiersie Stalina i obowiązkowy napis nad wejściem do „klubu”, który brzmiał: „Chwała naszemu zwycięskiemu narodowi” i przypominał specjalistom od rakiet, kto wygrał wojnę i kto dyktuje warunki.
cdn.