Najciekawszy okres pracy niemieckich specjalistów rakietowych dla chwały towarzysza Stalina i całego Związku Radzieckiego miał dopiero nadejść. Łamiąc porozumienia z Poczdamu, Sowieci całą parą zmierzali do uruchomienia produkcji rakiet V-2 na okupowanych przez siebie terenach Niemiec. Stalin chciał mieć gotową broń do dyspozycji jak najszybciej.
Produkcja gotowych pocisków rakietowych została uruchomiona w dwóch lokalizacjach, w zakładzie w Kleinbodungen oraz w podziemnej fabryce w Nordhausen. Korzystano z podzespołów wyprodukowanych wcześniej, przed kapitulacją, oraz nowych, wytwarzanych na bieżąco. Przygotowania do seryjnej produkcji rozpoczęto już w 1945 roku. Zakłada się, że w zakładzie nr 3 w Kleinbodungen powstało około 20 rakiet, zaś w Nordhausen pięć. Zebrano i wysłano do ZSRR także części zamienne, wystarczające do zmontowania co najmniej tuzina rakiet V-2. Jednocześnie pracujący przy produkcji Niemcy zgłaszali propozycje ulepszeń konstrukcyjnych.
Rzekomym “wyzwolicielom” zupełnie nie przeszkadzało, że produkcja rakiet prowadzona jest w pomieszczeniach zbudowanych przez więźniów nazistowskich obozów koncentracyjnych z kompleksu Dora, więźniów, których pozbywano się w lokalnie zainstalowanych krematoriach. Liczyło się tylko błyskawiczne stworzenie artylerii rakietowej dalekiego zasięgu. Istotnym czynnikiem całego przedsięwzięcia był fakt, że pozwolono pojechać do Niemiec (do strefy okupacyjnej, ale zawsze) setkom sowieckich inżynierów, którzy, pracując u boku doświadczonych Niemców, szybko uczyli się rakietowego fachu – wielu z nich jeszcze chwilę wcześniej siedziało w łagrach. To chyba najlepszy dowód na to, jakim priorytetem opatrzona była na Kremlu ta dziedzina zbrojeń.
W maju 1946 roku odbyła się w Moskwie istotna dla przyszłości broni rakietowej narada – wzięli w niej udział między innymi generałowie Ustinow i Gajdiukow. Przewodzący naradzie marszałek artylerii Jakowlew doprowadził do ustaleń, rządzących dalszymi pracami w tej materii, wiadomo bowiem było, że nie da się już zbyt długo ukrywać produkcji broni przed niedawnymi aliantami. Korolow nakazał Miszynowi, by ten wrócił do Związku Sowieckiego i rozpoczął przygotowania do produkcji seryjnej rakiet A-4/V-2 w Zakładzie numer 88 w Podlipkach pod Moskwą – w sierpniu Miszyn rozpoczął wykonywanie tego zadania.
Szykując się na wywiezienie Niemców do ZSRR wraz z wszelkim możliwym sprzętem, Sowieci przygotowali pewną innowację, która miała w przyszłości ułatwić prowadzenie prób z rakietami w sposób utajniony – otóż w zakładach Gotthaer Waggonfabrik, które podczas wojny produkowały m.in. samoloty i szybowce desantowe, zamówiono specjalny pociąg “rakietowy”, złożony z 70 wagonów wraz lokomotywami. Na jego pokładzie zainstalowano w Kleinbodungen sprzęt badawczy oraz urządzenia startowe, zaś w części wagonów znalazły się pomieszczenie sypialne, prysznice i kuchnie, oznaczało to możliwość prowadzenia w przyszłości prób w dowolnym rejonie ZSRR, przy zmniejszeniu prawdopodobieństwa wykrycia przez niedawnych sojuszników. Samowystarczalny pociąg (według niektórych rosyjskich źródeł dwa pociągi) ukończono w październiku 1946 roku.
Niemieccy specjaliści rakietowi znaleźli się wśród ogromnej rzeszy naukowców, inżynierów i techników wywiezionych do ZSRR w ramach operacji “Osoawiachim”. Nie zabrano wszystkich, dotychczas zatrudnionych w ośrodkach na terenie strefy okupacyjnej, dla wielu swoich podwładnych Grõttrup wywalczył rodzaj odprawy. Instytut Nordhausen oficjalnie zamknięto dopiero w marcu 1947 roku, miesiąc po wyjeździe Korolowa, zaś fabryczne sztolnie Nordhausen sowieccy saperzy wysadzili w powietrze w roku 1948.
Masowy wywóz Niemców, z których być może nawet i większość została zabrana do ZSRR wbrew własnej woli, zaplanowano jak operację wojskową. Jak bez cienia ironii zauważają rosyjscy historycy, podwładni Berii byli dobrze przygotowani, bo wcześniej wielokrotnie dokonywali deportacji całych narodów. Trzeba zaznaczyć, że nie wszyscy sowieccy oficjele byli szczęśliwi, że tak wielu Niemców pracuje na rzecz ZSRR – niejaki Mrykin z Zarządu Artylerii napisał w maju 1946 skargę do Iwana Sierowa, motywując swoją niechęć do niemieckich specjalistów tym, że za dużo dowiedzą się o postępach naukowych Związku Sowieckiego w tej dziedzinie – najzabawniejsze jest wszak to, że w owej chwili postępy te były niewielkie, albowiem praktycznie wszyscy sowieccy eksperci znajdowali się we wschodnich Niemczech i dopiero uczyli się fachu od niemieckiego “kolektywu”… Komunistyczna obsesja utajniania wszystkiego, ta sama, podług której i mnie uczono w młodości, że Zachód chce zaatakować Układ Warszawski, by wykraść genialne rozwiązania naszego przemysłu.
Z dokumentów wynika, że, świadom działań wywiadu państw zachodnich, to właśnie Sierow wpadł na pomysł, by masowej wywózki wartościowych Niemców dokonać w jednym, niespodziewanym rzucie. Formalnie krwawy enkawudzista był w sowieckiej strefie okupacyjnej zastępcą komendanta administracji wojskowej. Napisał 24 sierpnia 1946 roku do Malenkowa pismo, do którego dołączył brudnopis dekretu dotyczącego deportacji specjalistów rakietowych. Wcześniej brudnopis pokazał kilku ważnym członkom sowieckiego kierownictwa i upewnił się, że Malenkow się o tym dowie. Precedens istniał, albowiem kilka miesięcy wcześniej, w kwietniu, wydano już dekret na temat deportacji Niemców z przemysłu lotniczego. Pomysłem Sierowa było skoordynowanie akcji tak, by zminimalizować szansę ucieczki tych specjalistów, których Sowieci uznali za pożytecznych, a którzy nie wyrażali ochoty na dobrowolny wyjazd na wschód. Dekret podpisano we wrześniu.
O randze operacji, nazwanej dla niepoznaki “Osoawiachim” (nazwę tę nosiło od lat 30. coś w rodzaju połączenia narodowego aeroklubu z wojskami chemicznymi – miało to związek jeszcze ze współpracą z Republiką Weimarską) najlepiej świadczy fakt, że Malenkow wydał polecenie, aby projekt operacji towarzysza Sierowa został zrealizowany w ścisłej współpracy wielu instytucji militarnych, które wcale do współdziałania skore nie były. Sierow osobiście dowodził operacją, generał major Sidniew z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zajmował się logistyką, komendant wojskowej administracji w strefie okupacyjnej Sokołowski dostarczał wagony kolejowe, żołnierzy, racje żywnościowe i paliwo, zaś minister spraw wewnętrznych Krugłow zapewniał ochronę pociągów.
2500 oficerów NKGB nadzorowało masową deportację niemieckich specjalistów 22 października 1946 roku, towarzyszyły im tysiące żołnierzy. Pozwalano pakować do wagonów domowy dobytek czy meble – zajmowali się tym czerwonoarmiści. Rodziny, także te, które wcale nie miały ochoty wyjeżdżać z Niemiec, mogły wyruszyć w drogę w komplecie albo nie – aby zapewnić nazistowskim specjalistom komfort psychiczny, mogli oni zabrać ze sobą żony i dzieci, lub pozostawić je w strefie okupacyjnej. Plotka mówiła, że byli tacy, którzy rodzinę porzucili, ale wzięli ze sobą kochanki. Czy to prawda, nie wiadomo. Część żon odmówiła wyjazdu z Niemiec, część naukowców i techników pojechała z kobietami, z którymi pozostawała w nieformalnych związkach.
Ludzie Sierowa mieli przykazane, by pojechały osoby z listy, te bowiem były najważniejsze. Niemców naturalnie nikt nie uprzedził, że zostaną deportowani – dowiedziałby się o tym wywiad państw zachodnich. Władza radziecka zdecydowała, kogo potrzebuje i tyle. Irmgard, żona Grõttrupa, była w szoku, przecież wcześniej słyszała uspokajające słowa od Sowietów, zapewnienia, że nigdy nie zostaną wysłani na wschód. Ekipa, która pakowała zawartość ich wygodnego mieszkania, nie odpowiadała na pytanie, kiedy będą mogli wrócić do Niemiec. Gdy Irmgard spróbowała wyjść na ulicę, zobaczyła wycelowaną w siebie lufę pepeszy i hardą twarz czerwonoarmisty. Wszystkich specjalistów rakietowych, tak jak lotniczych, morskich, artyleryjskich, atomowych, konstruktorów broni strzeleckiej, chemików itd. spakowano w mniej niż 24 godziny i umieszczono w wagonach kolejowych.
Grõttrup, jego żona i dwoje dzieci dostali trzy przedziały w wagonie sypialnym, mniej ważni dla Moskwy Niemcy dostali po jednym przedziale na całą rodzinę. Dobytek, w tym umeblowanie, jechał w wagonach towarowych. Podobno część Niemców pojechała do ZSRR w wagonach bydlęcych i strasznych warunkach, ale próżno szukać wiarygodnych, pisemnych relacji na ten temat. Mogło tak być. Podczas podróży karmiono tysiące deportowanych Niemców z kuchni polowych, poza tym każda rodzina otrzymała żołnierski prowiant na drogę – mąkę, suchary, kaszę, spleśniałą kiełbasę, ser i sól. Wyprawa trwała ponad pięć dób. Nikt nie wiedział, co zastanie na miejscu. Niemcy jechali w nieznane.
cdn.