Prace nad bronią rakietową z wykorzystaniem niemieckich zasobów miały u Stalina priorytet, ale nie od razu – niektórzy jego podwładni z tego powodu toczyli między sobą administracyjne wojny. Broń rakietowa mogła w szybki sposób pomóc w zdobyciu przewagi militarnej w wojnie, którą musiał planować sowiecki dyktator, do obrony nie była bowiem potrzebna po oficjalnym zwycięstwie nad rzekomo największym wrogiem.
Gdy Instytut Rabe zaczął działać sobie w najlepsze, a Czertok tworzył plany pozyskiwania niemieckich naukowców z zachodnich stref okupacyjnych (w drodze werbunku i porwań), na miejscu zjawił się generał Kuzniecow, dowódca GAU, czyli głównego zarządu artylerii i oznajmił mu, że od tej pory Instytut znajduje się pod komendą właśnie GAU. Oponowanie generałowi nie miało sensu – przynajmniej jego stanowisko oznaczało poparcie dla pracy Czertoka i jego Niemców, gdy wielu sowieckich notabli nadal z niepokojem spoglądało w stronę Stalina, nie wiedząc, czy opłaca się pozytywnie mówić o broni rakietowej.
Po Kuzniecowie pojawił się w Bleicherode jeszcze generał Gajdukow, odpowiedzialny za gwardyjskie jednostki moździerzy, te, którym podlegały baterie „Katiusz” – Gajdukow także zaczął naciskać w Moskwie, aby przeznaczono jak największe siły i środki na pozyskanie owoców hitlerowskiego programu rakietowego. Liczono się z jego zdaniem, bo sam Stalin kazał wydać dekret nr 9716ss, na podstawie którego specjalna komisja do spraw rakiety A-4 (V-2) mogła swobodnie dysponować personelem z dowolnych instytucji ZSRR. Wydanie dekretu miało miejsce 3 sierpnia 1945 roku. Już pięć dni później rozmaici naukowcy sowieccy, którzy wcześniej badali znalezione na terenie Polski resztki V-2, otrzymali indywidualne wezwania do Komitetu Centralnego WKP(b). Zapewne sparaliżowani strachem, dotarli do sali, w której spotkali równie przerażonych kolegów. Tam dowiedzieli się, że zostali praktycznie powołani do wojska i że następnego dnia jadą do Niemiec. Zapytano, czy mają pytania – samobójcami nie byli, nikt nie miał.
W niedopasowanych mundurach bez oznaczeń rodzaju sił zbrojnych, ale za to z dystynkcjami majorów i pułkowników, spotkali się nazajutrz na jednym z podmoskiewskich lotnisk, zostali zapakowani zapewne do Li-2, czyli licencyjnego DC-3 z licencyjnymi silnikami, i na podłodze pozbawionego foteli transportowego samolotu przeprowadzili pierwsze zebranie organizacyjne zespołu – raczej pełne spekulacji, bo nie powiedziano im, po co do Berlina lecą. Na miejscu ktoś zakomunikował im, że mają zająć się odtworzeniem dokumentacji konstrukcyjnej rakiety A-4 oraz ponownym uruchomieniem jej produkcji. Od tej pory międzyresortowej komisji podlegały takie jednostki, jak Instytut Rabe, zakłady produkcyjne Mittelwerk oraz berliński ośrodek badawczo-rozwojowy rakietowej broni przeciwlotniczej i rakiet kierowanych. Nim skończył się rok 1945, w Niemczech pracowało już 284 radzieckich specjalistów rakietowych.
Ale bez Niemców, jak się szybko zorientowano, niczego się wskórać nie dało. Wiedzieli to Amerykanie i śmietanka ludzi z Peenemünde trafiła do nich. Szansa na zbudowanie nowoczesnych sił zbrojnych, które byłyby w stanie sprawnie pokonać niedawnych sojuszników, mogła Sowietom umknąć i niektórzy zdawali sobie z tego sprawę, proponując rozwiązania dobrze znane – kierujący przemysłem lotniczym ZSRR towarzysz Szachurin napisał w czerwcu 1945 list do Komitetu Centralnego, w którym proponował ustanowienie systemu zatrudniania niemieckich specjalistów pod zarządem NKWD. Marszałek Żukow, dowódca wojskowej administracji sowieckiej strefy okupacyjnej, nakazał podwładnym przygotowanie zasad zatrudnienia obywateli niemieckich i wynagradzania ich za pracę. Jak pisałem wcześniej, Sowieci mieli otrzymać matryce do druku okupacyjnej waluty, więc środki finansowe, de facto kradzione aliantom, nie stanowiły problemu. Władze sowieckie uruchomiły specjalną radiostację w Lipsku, która po niemiecku zachęcała byłych pracowników Peenemünde do zatrudniania się po wschodniej stronie. Tragiczne warunki bytowe większości byłych naukowców, konstruktorów, techników stanowiły istotny czynnik w wyborze dalszej drogi życia – gotowi byli pracować dla radzieckiego okupanta, byle tylko wyżywić rodziny i siebie.
Nadal szukano ludzi, którzy bezpośrednio współpracowali z von Braunem, ale do świadomości Sowietów zaczął przenikać rozsądny pogląd, że może po prostu wystarczy pozyskać specjalistów z właściwych dziedzin, którzy posiadają potrzebną wiedzę i umiejętności praktyczne. Podążając tym śladem, zatrudniono na przykład znakomitego znawcę żyroskopów, Kurta Magnusa, Dr. Hocha, specjalistę od przyrządów pokładowych czy Dr. Blaziga, który wcześniej pracował u jednego z poddostawców, dostarczających podzespoły dla programu produkcji seryjnej rakiet V-2. Powolnym strumieniem płynęli zdesperowani Niemcy do Instytutu Rabe. Borys Czertok nie zaprzestał jednakże agresywnych poszukiwań w pozostałych strefach okupacyjnych – korzystając prawdopodobnie z ludzi organizacji Smiersz Iwana Sierowa, namówił czołowego eksperta od systemów kierowania lotem pocisków rakietowych A-4/V-2, Helmuta Gröttrupa, by zgodził się na relokację do Niemiec Wschodnich. Człowiek ten stać się miał centralną postacią niewyobrażalnie wielkiego wysiłku sowieckiego kierownictwa, zmierzającego do stworzenia niezawodnej broni rakietowej. Nie wszystkie tajne operacje Czertoka miały równie szczęśliwy epilog – podczas jednej z nich jego emisariusz, próbujący dotrzeć w amerykańskiej strefie okupacyjnej do samego Wernhera von Brauna (!), został pojmany przez wojsko amerykańskie i odtransportowany na granicę strefy.
Zapoznając się z tym fascynującym okresem „niezależnego rozwoju” sowieckiej techniki rakietowej, ponownie napotykamy typowy dla propagandy ZSRR brak wewnętrznej logiki: historycy rosyjscy przyznali się wreszcie dwie dekady temu, że z ogromna intensywnością pozyskiwano dokumentację, sprzęt i ludzi z niemieckiego programu rakietowego. I ci sami historycy asekurancko twierdzą, że Niemcy właściwie niczego nie wnieśli, że nie wolno przeceniać ich wkładu, że Sowieci wszystko sami zrobili… To po co im byli Niemcy, dekret Stalina, specjalna komisja i tysiące ton towaru w setkach pociągów? Ot, tajemnica.
cdn.