Czy zastanawialiście się kiedyś, jak interpretować tajemnicze oznaczenia „potencji homeopatycznej” na opakowaniach produktów wciskanych naiwnym klientom przez firmy, które nimi handlują? Za chwilę o nich opowiemy, ale najpierw mały rys historyczny.
Ojciec homeopatii, Samuel Hahnemann, żył w latach 1755–1843, czyli mniej więcej równolegle z Johnem Daltonem i Amedeo Avogadrem, twórcami nowoczesnych koncepcji budowy materii – atomowej i cząsteczkowej. Jednak teorie te nie od razu uzyskały powszechne uznanie, a liczbę obiektów elementarnych (atomów bądź cząsteczek) w molu substancji (dziś zwaną stałą Avogadra) oszacowano po raz pierwszy dopiero w 1865 r. Hahnemann mógł sobie zatem wyobrażać przy ówczesnym stanie wiedzy, że materia ma strukturę ciągłą i nie istnieje naturalna granica, poza którą rozcieńczanie substancji przestaje mieć sens fizyczny. Według jego poglądów, im bardziej rozcieńczamy substancję czynną, tym silniejsze jest jej działanie lecznicze wskutek „potencji” nadanej jej przez kolejne etapy rozcieńczania i „zdynamizowania” (mieszania roztworu za pomocą energicznego wytrząsania).
Jedną z popularnych miar potencji jest rozcieńczenie setne, inaczej „centymalne”, zwykle oznaczane C lub CH. Mówiąc po ludzku, C1 to rozcieńczenie 1:100, czyli stężenie 1% (czy w pierwszym kroku jest ono masowe, czy objętościowe, to już słodka tajemnica producenta). C2 oznacza C1 rozcieńczone czystą wodą (lub alkoholem) znów w stosunku 1:100, czyli 1% z 1%, czyli 1:10000 (0,01%). C3 to 1:1000000 itd. Prawdziwa homeopatia zaczyna się gdzieś w okolicach C15, a tradycja sięgająca czasów Hahnemanna zaleca w większości przypadków potencję rzędu C30. Oznacza to, że rozcieńczamy substancję czynną w proporcji 1:1060 (jeden do decyliona). I zaznaczmy, że jest to nadal potencja „słaba”. Żeby ją wzmocnić, trzeba by było rozcieńczać dalej.
Litr wody w warunkach normalnych zawiera 55,5 mol H2O, przy czym 1 mol to ok. 6,022 ∙ 1023 cząsteczek wody (to jest właśnie stała Avogadra). A zatem litr wody zawiera 3,34 ∙ 1025 cząsteczek. Sprawdźmy, ile wody musielibyśmy zebrać, żeby liczba cząsteczek wyniosła 1060. Rachunek jest prosty: dzielimy 1060 przez 3,34 ∙ 1025 i otrzymujemy objętość ok. 3 ∙ 1034 litrów. Kilometr sześcienny wody to bilion (1012) litrów, a zatem objętość, którą otrzymaliśmy, wynosi 3 ∙ 1022 km3. Byłby to sześcian o krawędzi ok. 31 mln km, czyli ponad 2400 razy więcej niż średnica Ziemi. Gdyby w tym kosmicznym akwarium znalazła się jedna cząsteczka leku, jego stężenie byłoby mniej więcej zgodne ze standardami medycyny homeopatycznej (w przybliżeniu, bo dokładny wynik zależy od masy molowej substancji rozcieńczanej).
Objętość wody we wszystkich morzach i oceanach Ziemi szacuje się, na 1,335 ∙ 109 km3. Gdyby wrzucić do morza jedną jedyną molekułę substancji czynnej, jej stężenie w światowym oceanie byłoby setki miliardów razy wyższe od „potencji C30”. Oznacza to, że C30 po prostu w ogóle nie ma sensu fizycznego. W dawce leku z absolutną pewnością nie ma najmniejszego śladu substancji aktywnej. No, chyba że lek został nią niechcący zanieczyszczony, ale wtedy potencja nie może wynosić C30, tylko w najlepszym razie będzie rzędu C10.
Jeśli zatem kupicie na przykład „lek na alergię” w granulkach zawierających sacharozę, laktozę i substancję czynną (otrzymaną z pyłków roślinnych) o potencji C30 (= 30 CH), to możecie być pewni, że nie ma tam praktycznie nic prócz sacharozy (czyli zwykłego cukru spożywczego) i laktozy. Producent (o ile przestrzega skrupulatnie własnych procedur) wręcz gwarantuje, że substancja czynna nie powinna być obecna w „leku” nawet w postaci pojedynczej cząsteczki, ale przy tym życzy sobie kilkanaście złotych za 4 g cukru plus opakowanie. Lepiej po prostu wypić szklankę wody. W niej też nie ma ani śladu leku na alergię, ale za to taniej wypadnie.
Niektóre leki, np. popularne Oscillococcinum („leczące objawy grypy”), odznaczają się potencją „średnią” rzędu C200 (zapisywaną też 200K lub D400), czyli rozcieńczeniem 1:10400. Otóż gdyby cały obserwowalny Wszechświat powiększyć trylion razy i wypełnić szczelnie granulkami Oscillococcinum, nadal nie byłoby w tej objętości ani jednej molekuły substancji czynnej (dowód rachunkowy nie jest trudny, ale pozostawiam go Czytelnikom jako pracę domową). W tym przypadku producent życzy sobie ok. 20 zł za sześć jednogramowych dawek niezawierających nic prócz „cukru w cukrze” (0,85 g sacharozy i 0,15 g laktozy w dawce). To tak, jakby sprzedawać cukier po 3000 zł za kilogram. Tyle na temat argumentu, że „leki” homeopatyczne przynajmniej nie szkodzą, a za to są tanie.
Historia Oscillococcinum to, nawiasem mówiąc, komedia omyłek. Podstawą teoretyczną, na której opracowano recepturę, był pogląd, że grypę hiszpankę wywoływała bakteria, którą pewien francuski lekarz nazwiskiem Joseph Roy odkrył we krwi ofiar hiszpanki, a następnie w wątrobie kaczki pekińskiej, i dał jej imię Oscillococcus. Obecnie produkowany „lek” pochodzi z maceratu wątroby i serca innej kaczki, piżmówki (Carina moschata), błędnie nazywanej przez producentów Anas barbariae (nazwa nieznana ornitologom). Rzecz jednak w tym, że Oscillococcus w ogóle nie istnieje i nigdy nie istniał. Rzekome bakterie były płodem pobożnych życzeń i bujnej wyobraźni „odkrywcy”. Zresztą dziś nawet co bystrzejsze dzieci wiedzą, że grypy nie wywołują bakterie, tylko wirusy, których nie da się zaobserwować pod mikroskopem optycznym. Ponadto deklarowana „potencja” Oscillococcinum oznacza gwarancję, że w „leku” pod żadnym pozorem nie może być ani jednej molekuły pierwotnego preparatu (chyba że dostała się tam przez błąd producenta). W jaki sposób zatem działa coś, czego nie ma, produkowane na podstawie teorii, która okazała się nieporozumieniem? Takich nieporozumień zresztą jest więcej, bo tradycje, na których opiera się homeopatia, nie były rozwijane z zachowaniem choćby pozorów rygoru naukowego.
Zwolennicy homeopatii powołują się często na na „pamięć wody”, która dzięki wytrząsaniu miałaby przechowywać wspomnienie leku mimo jego nieobecności. Ale ciekłej wody w granulkach też nie ma. Czy wobec tego jej pamięć przejął cukier? Pomijam już fakt, że „pamięć wody” jest zjawiskiem niepotwierdzonym empirycznie (mimo podejmowanych prób), pozbawionym podstaw naukowych – krótko mówiąc, sama należy do świata pseudonauki (jak wszystko, na co powołuje się homeopatia). Zauważmy jednak, że nawet najczystsza woda destylowana zawiera śladowe ilości niezliczonych zanieczyszczeń, a w swojej historii miała kontakt z najróżniejszymi substancjami. Skąd woda miałaby wiedzieć, że ma wzmacniać potencję tej jednej substancji, o którą chodzi homeopacie, a ignorować pozostałe?
Spotyka się też argument, że przecież istnieją substancje działające silnie nawet w znikomych ilościach. To prawda. Na przykład botulina czy polon są toksyczne już w dawkach liczonych w nanogramach (1 ng to jedna miliardowa grama). Nie są to jednak ilości homeopatyczne. Jeden nanogram botuliny zawiera około czterech miliardów molekuł tego białka, a jeden nanogram polonu – około trzech bilionów atomów tego niezwykle toksycznego pierwiastka. Z tego samego powodu należy odrzucić argument, że szczepionki działają na podobnej zasadzie jak szarlatańskie preparaty homeopatów. Jeśli dawka szczepionki zawiera kilkadziesiąt mikrogramów substancji czynnej, to jest to ilość z pozoru mała, ale od homeopatycznej różni się tak jak bilion lub trylion od zera.
Podsumowując: homeopatia jest pamiątką z czasów, gdy nauka współczesna była w powijakach i trudno było wykluczyć możliwość, że z substancją czynną rzeczywiście dzieje się coś ciekawego przy jej rozcieńczaniu połączonym z potrząsaniem. Od prawie dwustu lat wiemy jednak, że to nieprawda. Po kilkunastu cyklach rozcieńczania kluczowy składnik „leku” znika całkowicie, a kontynuując rozcieńczanie, nie zmieniamy już faktu, że go tam nie ma, choćby od potrząsania drętwiały nam ręce. Współcześnie wiara w działanie homeopatii jest objawem myślenia magicznego. Wymaga ignoracji wręcz multidyscyplinarnej, bo obejmującej biologię, chemię, fizykę i matematykę, a może także ekonomię, zważywszy, że ludzie nabijani w butelkę płacą prawdziwymi pieniędzmi za urojone leki.
Opisy ilustracji
Ryc. 1. Bez obawy, w tym produkcie (wbrew nazwie i opisowi) nie ma arszeniku. To znaczy – zapewne są śladowe ilości niewykrywalne zwykłymi metodami, stanowiące przypadkowe zanieczyszczenia. Foto: Bhavesh Chauhan. Źródło: Wikimedia (licencja CC BY-SA 3.0).
Ryc. 2. Piżmówka (Carina moschata), Bogu ducha winna ofiara homeopatii. Foto: Steevven1. Źródło: Wikimedia (licencja CC BY 2.5)
Jednym produktem homeopatycznym, który może wywierać jakieś słabe działanie jest przeciwkaszlowy syrop Drosetux. Działanie to wynika z tego, że jest po prostu dość stężony roztwór cukru, który niezależnie od dodanych potencji może w pewnym stopniu łagodzić suchy kaszel.
Drosetux (jeśli załączony skład leku nie kłamie) zawiera też kilka składników w stężeniu 3CH, czyli 0,0001%. Oznacza to, że występują one fizycznie w buteleczce syropu i teoretycznie mogłyby jakoś działać (zwłaszcza atropina zawarta w wyciągu z pokrzyku), choć nie liczyłbym na to. Dawka dla dorosłego to 15 ml, czyli preparat z pokrzyku, nie wspominając o samej atropinie, można tam znaleźć w ilościach nie większych niż mikrogramowe.
Standaryzowany wyciąg suchy z liści pokrzyku zawiera ok. 1% alkaloidów w przeliczeniu na hioscyjaminę, czyli po rozcieńczeniu 3CH (zamieniając arbitralnie gramy na ml) w 15 ml roztworu byłoby 0,15 mikrograma alkaloidów pokrzyku.
Żeby nie było nieporozumień, są substancje ważne dla zdrowia, które działają w dawkach z pozoru minimalnych. Dzienne zapotrzebowanie dorosłego człowieka na kobalaminę (wit. B₁₂) wynosi ok. 2 μg. Ale nadal są to tryliony molekuł.
ale dawka lecznicza atropiny zaczyna się gdzieś od 0,3 mg, to o 3 rzędy wielkości więcej, niż te 0,15 μg
Dletego napisałem wyżej, że nie liczyłbym na jakiekolwiek działanie, nawet zakładając, że atropina jest tam obecna w jakiejś mikrodawce. Trudno mieć zresztą pewność, czy jest, bo szczerze mówiąc, od producentów leków homeopatycznych nie kupiłbym używanego samochodu.
ja bym nie kupił od nich nowego samochodu
Uważam, że dobrze byłoby, żeby chociaż w aptekach nie było w sprzedaży „leków” homeopatycznych. To bardzo uwiarygadnia ich skuteczność, co nie jest prawdą
Niestety, wierzący w homeopatię mają jeden”argument”. Wszyscy naukowcy (medycy, farmaceuci) ilu by ich nie było, są ich zdaniem na garnuszku firm farmaceutycznych, które zwalczają homeopatów jako swą konkurencję. Na takie dictum nie ma sensownej odpowiedzi, pozostaje się tylko wymownie w czółko postukać.
Bardzo dziekuję za dokładne wyliczenie i obrazowe opisanie niewyobrażalnej masy wody zawierającej 10^60 cząsteczek. Nie przypuszczałam, że ta niewyobrażalna masa jest aż tak wielka!
A co do domniemanej „pamięci wody”, to bardzo spodobał mi się komentarz mojego, wówczas kilkuletniego, syna, który usłyszał w radiu jakieś rozmowy o homeopatii i domagał się ode mnie szerszych wyjaśnień. Stwierdził po nich, że gdyby woda miała pamięć, to znaczyłoby, że: „pijemy siki dinozaurów” 😉
Szanowni Panowie, a czy możecie mi wytłumaczyć, dlaczego w aptekach jest pełno tego śmiecia?! Przecież to jako oszustwo powinno być zakazane. Czy każdą wodę lub pudrowe cukierki można opatentować jako lek i na tym zarabiać?
Chyba zgodziłaby się z tą opinią Rada Naczelnej Izby Lekarskiej, która co pewien czas ogłasza, że uważa homeopatię za bezwartościową pseudonaukę, a przepisywanie produktów homeopatycznych przez lekarzy za nieetyczne. Równie tradycyjnie kolejne ekipy urzędników w Ministerstwie Zdrowia bronią homeopatii, powołując się na ustawę o prawie farmaceutycznym, w której zapisano, że „produkty lecznicze homeopatyczne […] nie wymagają dowodów skuteczności terapeutycznej”. Muszą być tylko przygotowane zgodnie z zasadami farmakopei homeopatycznej (czyli w zasadzie nie zawierać deklarowanej substancji czynnej w wykrywalnych ilościach). Żeby dopuścić je do obrotu, wystarczy „ocenić” ich skuteczność i bezpieczeństwo na podstawie bibliografii (czyli np. artykułu w pewnym indyjskim czasopiśmie nieindeksowanym przez międzynarodowe bazy publikacji). Nie nazywa się ich lekami, a NFZ z zasady ich nie refunduje, ale skoro ludzie chcą to kupować i zjadać… Często przywołuje się argument, niestety prawdziwy, że w innych krajach, także w UE, sytuacja prawna homeopatii jest podobna.
Proszę mnie nie pytać, dlaczego urzędnicy i politycy bronią homeopatii. Może nie chcą się narażać wyborcom (homeopatia jest tak popularna, że wierzą w nią nawet niektórzy lekarze), może są leniwi (eliminacja homeopatii wymagałaby licznych zmian prawa, poczynając od ustawy, a kończąc na kilku dyrektywach unijnych, a kto ma do tego głowę?) i dla świętego spokoju wolą się wykazywać tolerancją, bo przecież homeopatia „przynajmniej nie szkodzi”, a można na niej dobrze zarobić; a może koncerny produkujące produkty homeopatyczne mają skutecznych lobbystów, przebojowych specjalistów od promocji i dobrze opłacanych prawników? Ewentualne inne przyczyny to raczej temat dla wnikliwych dziennikarzy śledczych. My możemy tylko ostrzegać przed szarlatanami, którzy trzepią kasę, żerując na ludzkiej niewiedzy i naiwności.
Homeopatia zaczela zarabiac i rzutcy biznesmeni zwachali szanse na latwy pieniadz. Niestety ktos wbil ta przyslowiowa pierwsza lopate i dal zezwolenia na obrot tym towarem.
Po tylu latach obecnosci na rynku, homeopatia zyskala pozorna spoleczna akceptacje – byc moze zabraklo zdecydowanego i ostrego glosu swiata nauki.
Jedyna metoda teraz, to zerwanie plastra razem ze skora (ze obrazowo opisze jak powinno to wygladac) – bedzie krzyk i wrzask tych co straca zrodelko dochodu, ale nie ma innej drogi.
A potem wypalenie goracym zelazem tego co zostanie.
PS.Przepraszam za brak polskich znakow (pisze z UK)