W poprzednim odcinku przedstawiłam Wam mechanizm, który sprawia, że niektórzy ludzie stają się podatni na manipulację związaną z pseudonauką. Wiemy już, jak nasz umysł chętnie wędruje w „tajemnicze nieznane zakamarki” i dlaczego rozumowanie intuicyjne wiedzie nas tym samym na manowce.
Dzisiaj porozmawiamy trochę o psychologii marketingu, ale nie o tym, dlaczego w sklepie w konkretny sposób układa się towary, jak konstruuje się reklamy kociej karmy, viralowe kampanie czy przed świętami rozpyla zapach ciasta z bakaliami. Opowiem Wam, jakie sztuczki stosują osoby sprzedające pseudonaukę – i nie tylko dla pieniędzy, ale także dla sławy czy innych korzyści, w tym ze względu na ich konstrukt osobowościowy: satysfakcję z możliwości kierowania działaniami innych i uzależniania ich od siebie.
Żeby zrozumieć, w jaki sposób pseudonauka i pseudomedycyna wkradają się w nasze życie, trzeba niestety zagłębić się w odmęty absurdu. Internet znacząco to ułatwia – oznacza to także, że osoby poszukujące cudownego leku, pomocy, magicznej pigułki itd. równie łatwo natrafią na skonstruowane specjalnie treści i mogą im ulec. Jakie to treści i jak konstruuje się taki przekaz?
Naturalny produkt (którego chce zakazać rząd, Big Pharma lub Gates)
To chyba najczęściej pojawiające się określenie, trafiające do nas bardzo celnie w obecnym świecie, gdzie zanieczyszczenie środowiska i „wszędobylska chemia” (dotrzemy do tego punktu nieco później) rzeczywiście dają nam się we znaki. Dodatkowo każdy, kto brał dowolny lek, miał na pewno jakiś skutek uboczny, czyli doświadczył niepożądanego działania substancji czynnej lub pomocniczej (czasami lek działa, ale jesteśmy uczuleni na składnik otoczki tabletki). Szurzy marketing ma na to idealną radę: produkt X lub działanie Y są w 100% naturalne, a więc bezpieczne, dobre, skuteczne, a ponieważ mają w sobie tylko naturalne składniki lub wykorzystują energię ciała lub wszechświata (patrz Reiki), można je stosować bez konieczności ich dokładnego zbadania. Cóż, cykuta też jest naturalna, podobnie jak sporysz.
Skutków takich twierdzeń jest wiele: od średnio groźnych ziółek typu rumianek, przez problematyczne lewatywy z kawy (kawa, przypominam, jest naturalna), po naprawdę zaskakujące metody leczenia, na które trafiłam podczas przygotowywania tego wpisu. Na podium zdecydowanie trafia…
Cieciorkowanie raka
Tutaj w zasadzie łączą się wszystkie metody sprzedaży cudownego leku, a wszystko za jedyne 7,99 dolara na Amazonie.

Z przerażeniem odkryłam, że na całym świecie, w tym w Polsce, metodę tę stosują tysiące ludzi, skuszonych twierdzeniami o tym, że jest ona naturalna, bezpieczna i przynosi skuteczny efekt. Ale po kolei.
Pierwszym ważnym elementem sprzedaży jest tutaj oczywiście tytuł naukowy autora, doktor to doktor, a że fizyki? W Polsce pewien inżynier też robi furorę w „ukrytoterapii” – bardzo często niestety wszelkiego rodzaju preparaty czy terapie sprzedają się dzięki wsparciu autorytetu (bądź kogoś, kto jest autorytetem choćby ze względu na popularność, patrz Goop czy Huberman, który coraz bardziej zjeżdża poniżej linii przyzwoitości, reklamując różnorakie bezsensowne suplementy).
Kolejnym elementem jest twierdzenie dotyczące układu odpornościowego, na punkcie którego wszyscy mamy niezdrowego bzika, spytajcie dowolnego farmaceutę. Zamiast wysyłać dzieci na dwór, podajemy im więc magiczne jeżówki i cudowne syropki. Podczas epidemii COVID magia układu odpornościowego wybiła się na pierwszy plan do tego stopnia, że niektórzy zalecali wielokrotne zarażanie się, by zyskać odporność (tylko że to tak nie działa). W połączeniu ze słowem „rak” i stwierdzeniem „get well” (wyzdrowieć) już sam tytuł zachęca do eksploracji tego nieznanego lądu.
Gdyby jednak jakiś dociekliwy czytelnik zechciał zastanowić się, co ciecierzyca ma wspólnego z rakiem, to dowie się z internetu, że w badaniach in vitro stwierdzono interesującą inhibicję wzrostu komórek nowotworowych przez lektynę zawartą w ciecierzycy. Od razu dodam, żebyście nie rzucali się na poszukiwanie lektyn w dużych ilościach, że lektyny mogą być szkodliwe, a do tego badania laboratoryjne na modelach komórkowych to zdecydowanie nie to samo, co usuwanie raka ziarnami ciecierzycy. Jednak jest to kolejny element szurzego marketingu: podeprzeć się badaniami, które dla laika wyglądają na zasadne, udowadniające tezę i uwiarygadniające produkt lub jego autora.
Przejdźmy zatem do opisu metody.

Widać tutaj jak na dłoni, w jaki sposób autor manipuluje czytelnikiem: ponieważ łatwo sprawdzić, że jest fizykiem, na samym początku przedstawia problem nowotworów jako problem z dziedziny fizyki, sprawa załatwiona, idziemy dalej.
Następnie mamy wtręt „naukowy”: pojawia się specjalistyczne słowo: kancerogeny (czyli czynniki rakotwórcze). A zaraz potem informacja, że są to czynniki biorące się z diety, których jednak nie da się usunąć lekami (co ciekawe, autor już nie wspomina o tym, że nasz organizm naprawdę dobrze radzi sobie z wieloma substancjami rakotwórczymi dzięki, tym razem na serio, zupełnie naturalnym procesom – nawet z tymi pochodzącymi ze środowiska), zatem trzeba zadziałać czarną magią. No dobrze, może nie napisał tego wprost, ale w kolejnym zdaniu pojawia się informacja o tym, że można to zrobić tylko i wyłącznie jedną naturalną metodą. Jest to kolejny często stosowany zabieg, który ma na celu przyciągnięcie chętnych do wypróbowania produktu czy „leczenia”: podkreślenie wyjątkowości, szczególnych właściwości, napisanie, że jest to jeden, jedyny sposób, idealny i nie da się go niczym zastąpić.
Później autor serwuje opis metody, okraszając go, warto na to zwrócić uwagę, takimi określeniami, jak „stuprocentowe wyleczenie” czy „żadnych badań obrazowych”. Oczywiście jeśli nie będziemy w trakcie aplikowania do rany ciecierzycy przez pół roku badać się u onkologa, przez te pół roku na pewno będziemy zdrowi jak kot Schrödingera. Jest to często stosowany trick: mój produkt zadziała, ale tylko pod warunkiem, że nie zrobisz tego czy owego: pacjent, który poczuje się gorzej i trafi do szpitala, gdzie otrzyma realną pomoc, „przekreśli” działanie ciecierzycy. Autor doskonale zabezpiecza się przed oskarżeniami o brak efektu: wystarczy wypić herbatkę miętową zapewne, by została ona uznana za „odstępstwo od protokołu”.
Starożytna wiedza
To jeden z najczęstszych sposobów przyciągnięcia uwagi potencjalnych klientów: ponieważ pseudomedyczne produkty nie mają za sobą badań, wystarczy powiedzieć, że są stosowane od tysiącleci, a Big Pharma nie chce, byśmy się o nich dowiedzieli, no wtedy ich leki się nie sprzedadzą. Nie będę tu rozwijać tego wątku, ale zajrzyjcie do cyklu o papirusie Ebersa (w kilku częściach), by się przekonać, że ta starożytna wiedza bywa, cóż, zawodna.
Wystarczy przyjrzeć się „tradycyjnej” herbatce Essiac, sprzedawanej z powodzeniem i u nas:

Jak zauważył Piotr Gąsiorowski, jeden z naszych autorów:
Jak to godzą z faktem, że spośród czterech składników ziołowej herbatki Odżibwejów tylko jeden (wiąz czerwony) jest rodzimą rośliną północnoamerykańską? Szczaw i łopian występują tam dziś dziko, ale zostały zawleczone z Europy, a rabarbar to jednak roślina ogrodowa, pochodząca z Azji.
Przejdźmy do kolejnego tricku:
Pacaneum (czyli panaceum dla pacanów)
Zwykle pseudonaukowe badziewie reklamuje się też jako sposób na wszystko: moczu ludzie używają (w wersji świeżej i odstanej, nie guglajcie tego) do przemywania ran, płukania ust, do picia, do zakrapiania oczu (w tym dzieciom), jako wody po goleniu, zamiast szamponu i do… dezynfekcji. Ze zdziwieniem przeczytałam też, że podobne zastosowanie ma… boraks!

Nie róbcie tego w domu, boraks jest szkodliwy dla organizmu.
Wiem, że na pewno trafiacie podczas surfowania po internecie na różne produkty, być może nawet docieracie do nich, poszukując rozwiązania jakiegoś problemu zdrowotnego. Mogę więc tylko prosić: uważajcie, sprawdzajcie, co zażywają członkowie rodziny (zwłaszcza starsi), zwracajcie uwagę na opisane powyżej twierdzenia nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy za produktem stoi znana twarz.
I zajrzyjcie na profil Bad Medical Takes, tam znajdziecie ogrom przykładów na to, jak skuteczne jest namawianie ludzi do robienia sobie krzywdy.
Wydaje mi się, że w cytowanym fragmencie oprócz innych nadużyć i manipulacji przynajmniej raz na początku jest zastosowany niedozwolony chwyt erystyczny – non sequitur. “Skoro profesjonalni medycy nazywają [niektóre] chemikalia kancerogenami, to raka powodują kancerogeny, czyli właśnie chemikalia”. Tak jakby to wynikami się dało przeprowadzić w tę stronę.
Naiwność ludzka z jednej strony, i brak jakichkolwiek norm etycznych z drugiej…. Przerażające. A jak jeszcze się za taką działalność naukowcy biorą to jest to tym bardziej przerażające…
Choćby w tej firmie
https://www.solarmedica.pl/o-nas/
Ależ pięknie opakowany grift ☹️
Do niedawna miałem ich za poważnych naukowców… A teraz leczą prądem, ale nie kwestionują medycyny konwencjonalnej… Łaskawcy…
Tu jest dokładnie opisana metoda wtykania ciecierzycy w ranę
https://blogdebart.pl//2010/03/07/warzywko-w-lydzi/