Jedną z zasad morfologii indoeuropejskiej jest to, że typowe rdzenie czasownikowe (oznaczające stan lub czynność) zawierają szkielet spółgłoskowy i gdzieś w środku jedno miejsce na samogłoskę. Za podstawową (kanoniczną) formę rdzenia uważa się postać, w której samogłoską jest *e, ale istnieją też inne warianty (tzw. stopnie apofoniczne), w których zamiast *e występuje *o albo samogłoska całkowicie zanika (co często, choć nie wyłącznie i niekoniecznie) zdarza się w pozycji nieakcentowanej. Jeśli w rdzeniu w sąsiedztwie samogłoski występuje spółgłoska nosowa (*m, *n), płynna (*l, *r) albo półsamogłoska (*j, *w), to przy braku samogłoski właściwej spółgłoska staje się sylabiczna. W przypadku *j lub *w w stopniu zredukowanym rdzenia pojawia się ich samogłoskowy odpowiednik, czyli *i lub *u. Rdzeń, który po redukcji wygląda tak: *gʰuǵʰ-, w stopniu pełnym powinien mieć postać *gʰweǵʰ- lub *gʰewǵʰ- (co można też zapisać *gʰeuǵʰ-, jeśli chcemy podkreślić, że grupa *ew fonetycznie tworzy dyftong).
Jeśli zatem próbujemy wyjaśnić, dlaczego dawna bałtosłowiańska nazwa kukułki zawiera sekwencję *gʰuǵʰ-, warto sprawdzić, czy istnieje niezależnie zrekonstruowany czasownik indoeuropejski o podstawowej formie rdzenia *gʰweǵʰ- lub *gʰewǵʰ-. Można to sprawdzić np. w dość opasłym, starannie opracowanym leksykonie czasowników indoeuropejskich (LIV, czyli Lexikon der indogermanischen Verben), którego drugie, poszerzone wydanie ukazało się w roku 2001 pod redakcją Martina Kümmela i Helmuta Rixa. Znajdujemy tam jeden rdzeń odpowiadający opisowi: *g(ʷ)ʰewǵʰ-. Symbol w nawiasach oznacza labializację, czyli wymawianie dźwięku *gʰ z zaokrągleniem warg: *gʷʰ. Dane porównawcze nie pozwalają na ustalenie, czy pierwszą spółgłoską było zwykłe *gʰ, czy labializowane *gʷʰ, bo wg LIV rdzeń jest bogato poświadczony tylko w językach indoirańskich, w których labializacja zanikła i obie spółgłoski uległy utożsamieniu. Nie ma to wielkiego znaczenia dla naszej analizy, bo języki bałtosłowiańskie również nie zachowały tego kontrastu. Dla uproszczenia przyjmijmy, że formą podstawową było *gʰewǵʰ- (możliwość z góry bardziej prawdopodobna, bo spółgłoska labializowana i dyftong *ew bardzo rzadko występują razem w jednym rdzeniu).
Czasownik ten oznaczał ‘schować, ukryć’. Rzeczownik pochodny typu *gʰé-gʰuǵʰ-o- powinien oznaczać coś, co albo samo stale się chowa, albo ma zwyczaj coś ukrywać. Obie możliwości pasują do kukułki, która jest ptakiem skrytym, płochliwym, dobrze się kamuflującym i rzadko widywanym, aczkolwiek często słyszanym (to dotyczy kukających z ukrycia samców), a zarazem ukrywającym swoje jaja w gniazdach innych ptaków (to z kolei dotyczy samic). Nie jesteśmy w stanie rozstrzygnąć, której okoliczności gżegżółka zawdzięcza swoją nazwę, ale przynajmniej możemy wskazać konkretny czasownik „pasujący do układanki”. Choć LIV nie wspomina o jego występowaniu poza grupą indoirańską, prawdopodobnie ten sam rdzeń pojawia się w języku litewskim w postaci gūž- w czasownikach z przedrostkami: pri-si-gūžti ‘czaić się, tulić się’ i su-gūžti ‘brać pod swoje skrzydła’, a także w rzeczowniku gūžta ‘gniazdo, schronienie’. Zwraca uwagę jego „ornitologiczna” semantyka. Również w językach germańskich istnieje kilka słów potencjalnie dających się wyprowadzić z tego samego rdzenia. Jednym z nich jest – uwaga! – pragermańska nazwa kukułki, *gaukaz, która teoretycznie może pochodzić od dawniejszego *gʰowǵʰ-nó-s, co byłoby derywatem innego typu od tego samego czasownika. Od *gaukaz pochodzi staroangielskie słowo ġēac (wymawiane [jæːɑk]). W późniejszym okresie zostało ono, podobnie jak polska gżegżółka, zastąpione przez onomatopeję cuckoo, choć niektóre brytyjskie dialekty zachowały odziedziczone yeek. W niemieckim także dawniejsze Gauch ‘kukułka’ zostało zastąpione przez Kuckuck; podobna zmiana zaszła w niderlandzkim; natomiast języki skandynawskie zachowały wiernie starą nazwę: duńskie gøg, islandzkie gaukur, szwedzkie gök, norweskie (bokmål) gjøk. Możliwe zatem, że polska (i bałtosłowiańska) gżegżółka ma kuzynów germańskich.
Tyle możemy wycisnąć z danych językowych. Być może staranna analiza ewentualnych słów pokrewnych mogłaby ujawnić jeszcze jakieś drobne szczegóły, ale raczej nie wpłynęłaby na ogólny obraz. Nadal pozostają pytania, na które nie potrafimy odpowiedzieć, np. dlaczego wczesnoindoeuropejski czasownik o znaczeniu ‘ukryć’ brzmiał *gʰewǵʰ-. Nie ma żadnego koniecznego związku między formą słowa a jego znaczeniem, więc trzeba poprzestać na konstatacji, że tak było i już. Jak napisał wielki polski językoznawca, Jerzy Kuryłowicz (The inflectional categories of Indo-European, 1964): „One cannot reconstruct ad infinitum. We must be satisfied with the reconstruction of stages bordering the historical reality” [Nie da się rekonstruować w nieskończoność. Musimy się zadowolić rekonstrukcją stadiów zbliżonych do rzeczywistości historycznej]. Dlatego na tym zakończę historię o gżegżółce. I tak sporo wydusiliśmy z niepozornego ptaszka o dziwacznej nazwie.
Przypis:
Jeśli kogoś dziwi przymiotnik indogermanisch w tytule LIV, to trzeba wyjaśnić, że językoznawcy niemieccy pozostali wierni nazwie „języki indogermańskie”. Nie jest to objaw niemieckiego szowinizmu, bo nazwy tej (langues indo-germaniques) nie nadał Niemiec, ale duński geograf działający we Francji, Conrad Malte-Brun, w roku 1810. W tym czasie przynależność języków celtyckich do nowo odkrytej rodziny nie była jeszcze pewna, więc języki indyjskie i germańskie uznawano za jej geograficznie najbardziej odległych przedstawicieli. Trzy lata później angielski fizyk, językoznawca i egiptolog Thomas Young (jeden z pionierów odczytania hieroglifów staroegipskich i ogólnie polihistor, znany jako „ostatni człowiek, który wiedział wszystko”) użył nazwy „języki indoeuropejskie” (Indo-European languages), która ostatecznie przyjęła się wszędzie poza krajami niemieckojęzycznymi. Ta nazwa też nie jest zbyt szczęśliwie utworzona i może prowadzić do nieporozumień, ale przez dwieście lat utarła się na tyle, że nikt nie ma ochoty jej zmieniać. Być może wrócę jeszcze kiedyś do tych skądinąd ciekawych problemów terminologicznych.
Wskazany słownik jest zbiorem wydumanym, opartym na błędnych przesłankach. Według tych przesłanej najpierw ludzie milczeli, potem chuchali. Z chuchania wyszło im h i k, które następnie udźwięcznili do s i c, które spalatalizowali do sz i cz. tak myśląc ustalć należałoby, że język polski powstał kilka pokoleń temu. Sorki ale tak natura nie działa. kierunek jest odwrotny. Wieczne lenistwo prowadzi do wyciszeń i powtarzania przyzwyczajeń. Prawda jest taka, że to język polski jest najmniej wyciszonym dialektem języka słowiańskiego. jeśli Pan chce, to może i przedsłowiańskiego, albo nawet praeuropejskiego aglutynacyjnego opartego na uniwersalnych, jednosylabowych czasownikach. Proszę o chwilę zadumy nad tym stwierdzeniem.
Fizycy mają swoich internetowych obalaczy teorii względności i mechaniki kwantowej, którzy co prawda nie rozumieją teorii, które obalają, no ale po co je rozumieć, skoro i tak są błędne? Biolodzy mają obalaczy teorii ewolucji, którzy pożyczają od siebie nawzajem dwa lub trzy “niezbite” argumenty dyżurne, ale po co się wgryzać w detale, skoro ewolucja i tak nie ma sensu? Kiedy im wytknąć błędy i niewiedzę, zwykle słyszy się, że to wszyscy specjaliści błądzą, a tylko jeden samotny obalacz walczy o prawdę, nie obawiając się krytyki, bo “z Galileusza też się śmieli”. Oczywiście byłoby dziwne, gdyby językoznawstwo nie miało własnej otoczki pseudonaukowej. Umówmy się, że ja pozostanę przy sprawdzonej metodologii i wiedzy językoznawczej, a Pan będzie uprawiał naukę alternatywną na jakimś własnym blogu, bo trudno mi dyskutować z czymś, co “is not even wrong”.
Jeśli uprawia Pan dyskusję “in personam”, do tego w towarzystwie wzajemnej adoracji, to faktycznie proszę pozostać przy swoim. Pozdrawiam.